Odkąd tylko nawiedzam krakowski Kwadrat, po raz pierwszy zdarzyło mi się, że podziwiając występ ikony thrashu doznałem uczucia, jak gdybym znajdował się w jednej z dziś będących renomowanymi klubami zadymionych spelun w centrum Los Angeles połowy lat osiemdziesiątych, w której większość owych klasyków zaczynało swoje podboje metalowego świata.
Koncert Sacred Reich przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, nie tylko w kwestii wykonawczo-brzmieniowej. W pierwszej kolejności należy wspomnieć o oprawie wizualnej. Bazą wystroju sceny był baner z logo zespołu i jego firmową grafiką. Niby nic nadzwyczajnego, ale stojąc pod sceną tak jak ja, dało się zauważyć, że długość owej płachty jest o wiele większa niż wysokość ściany na której ją zawieszono, wobec czego znaczny fragment transparentu leżał zwinięty na ziemi. Można by to wziąć za niechlujne niedopatrzenie, ale miało to swój klimat, w myśl zasady, że grunt to żeby publiczność wiedziała na kogo przyszła. Na przednim naciągu bębna basowego widniały namalowane odręcznie czarnym mazakiem fikuśne, jajogłowe podobizny członków zespołu; również wyglądające na mocno wysłużone paczki robiły odpowiednią robotę w wykreowaniu iluzji, że jest się w jakimś Whisky-A-Go-Go czy innym Gazarri’s oglądając popisy jednej z wielu raczkujących amerykańskich thrashowych kapel w 1984 roku, a nie w pawilonie otoczonym domami studenta w sercu Małopolski na koncercie klasyków w roku 2019.
Sacred Reich, w nowym składzie, który poza trzonem grupy w osobach Phila Rinda i Wiley’a Arnetta obejmuje także powracającego po 23 latach spędzonych w Machine Head perkusistę Dave’a McClaina (który swoją drogą z dżentelmeńskim wąsikiem i w żółtych okularach słonecznych wyglądał jak brat bliźniak Sławomira Łosowskiego) oraz młodziutkiego drugiego gitarzystę o polskich korzeniach, Joey’a Radziwilla, w sierpniu tego roku pochwalił się w końcu nową, pierwszą od 1996 roku studyjną płytą, adekwatnie zatytułowaną „Awakening”. Tego wieczoru usłyszeliśmy z niej łącznie 5 utworów. Rozpoczęli swój koncert od „Manifest Reality”, a w jego dalszej części wykonali jeszcze „Divide & Conquer”, tytułowe „Awakening”, „Salvation” oraz „Killing Machine”. Przepletli to jednak tym na co czekałem najbardziej, czyli oczywiście swoją żelazną klasyką. Moim ulubionym albumem Poświęconej Rzeszy jest „Independent”, więc szczególnie zachwyciły mnie zagrane obok siebie dwa kawałki z tego krążka: tytułowy i „Free”. Uskuteczniałem headbanging i entuzjastycznie wykrzykiwałem kolejne wersy obu utworów. Będący w dość głębokim stanie upojenia gość stojący obok mnie chyba najbardziej czekał na „Who’s To Blame”, ponieważ jeszcze zanim zaczął się koncert nieustannie wykrzykiwał pierwsze słowa tekstu, czyli „Johnny, can you hear me?”. Przyznam, że choć sam, gdy popiję, tryskam na koncertach euforią godną pryszczatego nastolatka, to jednak na trzeźwo tacy ludzie mnie po prostu irytują i tak było w tym przypadku. Poczułem ulgę gdy inny uczestnik koncertu skutecznie wypchnął delikwenta, na co ten po prostu sobie poszedł do tyłu i na szczęście już nie wrócił.
Wracając do kwestii repertuarowych to swoją, przynajmniej dwuutworową reprezentację miały wszystkie płyty poza powszechnie uważaną za najsłabszą „Heal”. Stojąc przy samej barierce nie musiałem się nawet za bardzo rozpychać, ani walczyć o miejsce, więc w skupieniu chłonąłem wszystkie te perełki, które już dawno chciałem usłyszeć na żywo, ale jakoś nigdy nie było mi dane: poczynając od zagranego już jako drugi w kolejności „The American Way”, następnie wspomniane „Independent” i „Free”, które pojawiły się mniej więcej w środku, aż po wieńczące set „Death Squad” i „Surf Nicaragua”. W trakcie tego ostatniego spostrzegłem, że za mną nie ma żadnego agresywnego moshu, a jedynie powolnie kroczący młyn, wobec czego zdecydowałem się opuścić moje miejsce pod sceną i dołączyć do thrashowej braci w nadziei na utrzymanie strefy komfortu. Niestety po wybrzmieniu ostatnich nut rzeczy o Aferze Iran-Contras w końcu powiesił się na mnie jakiś kompletnie napruty, emitujący okropny odór osobnik. Obrzydliwe, no ale to też dopełniało atmosfery klimatu opisanego na samym początku.
Bohaterów wieczoru wspomagało kalifornijskie heavy metalowe trio Night Demon. Jarvis Leatherby z kolegami dali przyzwoity, energetyczny występ. W jednym utworze zacytowali „Overkill” Motörhead, zaś na bis zagrali w całości maidenowskie „Wasted Years”. Jak łatwo się domyślić, to właśnie w tych momentach ich występu publiczność reagowała najżywiej, choć trzeba przyznać, że autorski materiał grupy to całkiem rajcowny heavy metal, a wśród publiczności znalazło się kilka osób znających tytuły utworów kapeli, z bodaj największym entuzjazmem spotkał się pochodzący z pierwszej płyty „Screams in the Night”.
Nasza strona wykorzystuje pliki cookies (tzw. ciasteczka). Są one przechowywane w przeglądarce internetowej Czytelnika i są pomocne m.in. do tworzenia statystyk oglądalności strony. Nie zawierają one żadnych danych osobowych ani w żaden sposób nie zmieniają konfiguracji urządzeń, na których zostaną zainstalowane. Nowe regulacje prawne obowiązujące od 23 marca 2013 r. zobowiązują nas do poinformowania Czytelników o tym w wyraźniejszy niż dotąd sposób.
Czytelnik może spowodować, że jego przeglądarka internetowa nie będzie przechowywała cookies, wystarczy zmienić jej ustawienia.